Biuro rzeczy zapomnianych
Wpis dodano: 26 września 2016
Czasami tak siedzę sobie w fotelu i wodzę wzrokiem po półkach z książkami. Zdarza się, że wyłapuję wzrokiem autora lub książkę, o których dawno zapomniałem. Wtedy jednak pamięć się odświeża. Niedawno właśnie natknąłem się na jedną z książek Andrzeja Czcibora-Piotrowskiego. Boże, zupełnie zapomniałem o jego istnieniu… Pracowaliśmy przez kilka lat w Krajowej Agencji Wydawniczej, w redakcji książek dla dzieci i młodzieży. Ja byłem szefem tej redakcji, a on moim podwładnym, choć to słowo zgrzyta mi w uszach, ponieważ wszyscy tam mieliśmy stosunki kumpelskie.
Andrzej był starszy ode mnie o 18 lat. Teraz zajrzałem do Wikipedii – zmarł w 2014 roku, o czym nie wiedziałem. Tak, w ostatnich latach zniknął mi z horyzontu, przestał być aktywny, a więc zapewne dopadła go starość.
Andrzej miał ciekawy życiorys. Wczesną młodość przetrwał w Kazachstanie, potem armia Andersa pomogła jemu i jego rodzinie poprzez Persję, Irak, Palestynę, Egipt trafić do Anglii. Wrócili do Polski w 1945 roku. Niebawem Andrzej został dyplomowanym slawistą. Pisał też wiersze, ale głównie zostanie w naszej pamięci jako tłumacz. Zawdzięczamy mu dobre i ważne przekłady, w tym książek Hrabala. W roku 2000 jego książka Rzeczy nienasycone znalazła się pośród nominowanych do Nagrody Nike.
Zapamiętałem go jako faceta z fajnym poczuciem humoru i cudownego hedonistę. Zapewniam was: kolegowanie się z nim nikogo nie nudziło!
Nasza redakcja miała dobrą współpracę z wydawnictwami dla dzieci – rosyjskimi, bałkańskimi, czeskimi i słowackimi. Co najmniej ze dwa razy byłem z Andrzejem w Pradze. On mi Pragę pokazał jako jej stary bywalec, by nie powiedzieć tubylec. Pokazał od podszewki. Oczywiście w hrabalowskim Zlatim Tigrze piliśmy piwo – to mocno zostało mi w pamięci. Ale Andrzej pooprowadzał mnie także po różnych zakątkach, m.in. pokazał mi praski cmentarz żydowski, różne muzea, zaułki i obiekty.
Świetnie się z nim współpracowało i kolegowało. A jednak – jak widzicie – w ostatnich latach wywietrzał mi z głowy. Teraz się zastanawiam ilu jeszcze dawnych kolegów zapomniałem. Lata biegną; te dawniejsze zaczynają pokrywać się patyną amnezji.
Teraz myślę, że warto jednak pisać dziennik. To formuła wdzięczna i niezobowiązująca. Na bieżąco nie przywiązujemy do takich notatek wagi, ale po latach lektura nabiera smaku jak stare wino. Dziennik także ocala to, co nie zmieściło się w pamięci, a co może przepaść w niej jak kamień w wodę. Niestety, dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Za późno! W biurze rzeczy zagubionych – spustoszenie. Szkoda, wielka szkoda…