Ciężkie norwidy…
Wpis dodano: 2 grudnia 2012
Dostaję od znajomych, także od nieznajomych, sporo tomików poetyckich. W ostatnim okresie m.in. otrzymałem nowe książki Gali Jakubowskiej-Fijałkowskiej, Agnieszki Moroz, Przemysława Owczarka, Sławomira Płatka, Aleksandry Słowik, Jerzego Suchanka, Krzysztofa Tomanka… Same „dobre nazwiska”, jak widać… Nie wiem, ile rocznie otrzymuję tych kolejnych zbiorków. Zapewne kilkadziesiąt. Większość czytam dokładnie; te, które mniej mnie kręcą, odkładam niedoczytane. Wybrane – recenzuję. Z tym recenzowaniem jest problem. Każdy poeta przysyłający tomik krytykowi liczy na recenzję. Ale my przecież nie możemy tych recenzji produkować taśmowo. Nie jesteśmy też w stanie ogarnąć wszystkiego. Nie wiem, ile tomików poetyckich ukazuje się co roku w Polsce; chyba nikt nie wie. Kilkaset na pewno. Może więcej niż kilkaset? I problem największy: nawet gdyby wyselekcjonować te najlepsze zbiorki, to trudno ustalać jakikolwiek ich ranking. Istnieje obecnie taka kakofonia poetyk, języków, imaginariów, że raczej trzeba by to wszystko dzielić na jakieś kategorie i „stajnie”. Jedno jest pewne: dobrej poezji nie brakuje. Te wyróżniające się talenty osiągają sukces lub są blisko niego.
Choć znam i przypadki niedocenione. Np. w roku 2010 w „Zeszytach Literackich” wyszedł tomik Natalii de Barbaro pt. „Ciemnia”. Wyjątkowy; piękny i poruszający. Znam osoby, które go zauważyły, znam pochwały, lecz wydaje mi się, że tomik „przeszedł bokiem”, a powinien paradować po głównej arterii. Nawiasem mówiąc, ciekawe, ile niedostrzeżonych, niedocenionych książek wyszło w ostatnich latach.
Z drugiej strony, są też książki przereklamowane. Dlaczego? No, nie tylko z kumoterstwa recenzentów, ale z powodu naturalnych afiliacji, przyjaźni skądinąd pięknych, podziałów grupowych środowiska, koterii itd. Nie lubię jednak surowego oceniania nawet tej ostatniej kategorii, nie lubię w ogóle recenzji, które pisane są tylko po to, by kogoś zdołować. Trochę powinniśmy całe to nasze pisanie traktować na większym luzie, a nie jako safari i survival. Poza tym to nie my przeczeszemy literaturę, nie my odsiejemy ziarno od plew – zrobi to dopiero czas i nieznane nam preferencje, jakie nastąpią po nas.
Trzeba także zrozumieć, że co się nam nie podoba, ma prawo podobać się innym. Niedawno byłem na pewnym spotkaniu, na którym znanego poetę młodszego pokolenia zapytano, których poetów uważa za złych. Odpowiedział, że nie sposób wymienić wszystkich i że poda tylko dwa nazwiska. I zaraz padło nazwisko jakieś zupełnie mi nieznane oraz nazwisko Krystyny Miłobędzkiej. Widać było, że ten kolega naprawdę Miłobędzkiej nie ceni. Ale przecież Miłobędzka uchodzi już nie tylko za klasyka, lecz ma także zagorzałych fanów. Napisano na jej temat niemało poważnych tekstów i to podpisanych nazwiskami autorytetów. Miłobędzka może nie być w moim czy Twoim guście, ale uznać należy jej sukces i pozycję. Mógł więc ten koleś darować sobie taką tromtadrację. Ale nie! Tu występuje taki mechanizm: jeśli ktoś czegoś nie rozumie, jeśli coś go nie kręci, to on kieruje kciuk w dół. A przecież często bywa tak, że czyjaś twórczość nie kręci nas nie dlatego, że jest zła, tylko, że jej nie pojmujemy. Czy coś, czego nie pojmujemy, staje się automatycznie złe? Niepojmowanie często źle świadczy nie o autorze, tylko o nas.
Jaki morał? Chyba żaden. A jeśli już, to taki: piszcie! Nie przejmujcie się recenzjami. Jeśli Waszej złotej rybki jeden wędkarz nie wyłowi, to może drugi to zrobi. Tak już bywało w historii literatury nieraz. Często zastanawiam się, jak znalibyśmy i cenili dzisiaj Norwida, gdyby nie Przesmycki, a potem ojciec i syn Gomuliccy. A wiec jesteście „skazani na ciężkie norwidy”, jak pisała Noblistka…