Co my tu robimy?
Wpis dodano: 15 kwietnia 2016
Urodzeni zaraz po wojnie, w 1945, są dzisiaj 70-latkami. To pierwsze polskie pokolenie, które żyje nie doznając wojny. Wcześniej tak długo nie zdarzyło się to żadnej polskiej generacji. Ja też jestem „beneficjentem” tego szczęśliwego czasu – rocznik 1949.
Ten stan pokoju nie był, rzecz jasna, usłany różami. Wydarzenia z lat 1956, 1968, 1976, 1981, 1989 wstrząsały Polską, niosły nawet ofiary, ale to jednak nie były wojny, tylko ostre zakręty polityczne. Nawet przecież stan wojenny nie był tak okropny, jak okropna jest „prawdziwa wojna”. Ostatecznie oderwaliśmy się od hegemona ze Wschodu i połączyliśmy się ze wspólnotą zachodnioeuropejską. Zyskaliśmy różne odmiany wolności, których wcześniej nie mieliśmy. To także przyniosło nowe, lepsze standardy życia.
Ja ufałem komunie; bałem się, że jej upadek będzie ogromną destabilizacją wszystkiego. A teraz, w obronie obecnego ustroju (nierzadko parszywego), poszedłbym na barykady. Nieszczęście polega na tym, że nie ma ustroju idealnego. I jak już po przaśnym okresie komuny obrośliśmy w piórka, to obecnie znowu je stroszymy. Robi się nerwowo. Robi się niepewnie. Społeczeństwo dzieli się i jest coraz bardziej skłócone. Nie tylko zresztą u nas.
Pod całą Europą tyka jakaś bomba. Zadajemy sobie pytanie: co by było, gdyby Unia Europejska się rozpadła? Co by było, gdyby zablokowane zostały bezwizowe granice? Co by było, gdyby standardy życiowe zaczęły lecieć w dół? Co by było, jeśli bomby islamskie zaczną wybuchać nie tylko w Belgii czy Francji? Tak, destabilizacja obecnego życia zbiorowego nie jest wykluczona. Robi się nerwowo i czuć w powietrzu coraz mocniejszy powiew niepokoju.
*
To był wstęp. Więc teraz zadajmy sobie pytanie, jak do tego ma się lub powinna mieć się literatura dnia dzisiejszego? Otóż raczej się nie ma. Przynajmniej na razie. Ostatnią formacją, która miała ambicje „wtrącania się” w politykę, była krakowska grupa „Teraz” skupiona wokół Barańczaka. M.in. sławne pytanie Karaska: co ja tu robię? miało elektryzującą siłę. Potem jednak ruszyła lawina „nowych roczników”, które uruchomiły „bezideowość” poezji. Nie, nie piszę tego z przyganą. Czas niósł dobre obietnice; można było rozmarzyć się we własnej eudajmonii bądź w zmartwieniach indywidualnych, autonomicznych wobec oczekiwań zbiorowych. Tzw. grupy programowe w zasadzie przestały istnieć. Ruch „Nowej prywatności” reanimował sensy indywidualne. Interior duchowy stał się czymś ważniejszym. Itd., itp.
Dwie ostatnie dekady przeżyliśmy we względnym spokoju. Poeci szaleli „lirycznie” i wtrącanie się do rzeczywistości zbiorowej mało ich kręciło. Ale przyszły czasy, kiedy letarg może się ocknąć z pięknoduchostwa. Nie wiem, czy tak się stanie, ale dotychczasowe „zachowania” literatury to uprawdopodabniają. Zobaczymy. Póki co zachowujemy zimną krew i wciąż szybujemy w obłokach pięknoduchów.
Andrzej Bursa pisał: ja chciałbym być poetą / bo dobrze jest poecie / bo u poety nowy sweter / zamszowe buty piesek seter / i dobrze żyć na świecie // bo fajno jest poecie / nie musi w biurze ślipić / i fuk mu cała dyscyplina / tylko gitara i dziewczyna / i złote gwiazdy liczyć. No, Panie i Panowie, wiersze w tym stylu mogą – nie wykluczam – wywietrzeć nam z piór na wiele długich lat.