Co się stało z naszą klasą?
Wpis dodano: 30 maja 2016
Właśnie ledwo co wróciłem ze zjazdu absolwentów mojej szkoły. To było (i jest) Liceum im. Władysława Broniewskiego w Strzelcach Opolskich – mieście położonym między Gliwicami a Opolem. Liceum, które właśnie w tym roku obchodzi 70-lecie swojego istnienia.
Niemalże zaraz po zdaniu matury wyemigrowałem na zawsze do Warszawy. Był to rok 1967. Czerwiec. A w październiku byłem już studentem polonistyki. Ale pępowiny nie odciąłem. Przez kilka pierwszych lat wracałem do Strzelec kilka razy w roku – z tęsknoty! No i wielu przyjaciół tu zostawiłem. I swoją najpierwszą młodość. A potem jeździłem tam coraz rzadziej i rzadziej, bo i cała nasza klasa rozsypała się po Polsce i świecie.
Teraz znów zobaczyłem starych weteranów i wiecznie młode koleżanki z mojej klasy. No, trzeba wam wiedzieć, że jesteśmy rocznik 1949, dobiegamy powoli siedemdziesiątki. Niestety, nie wszyscy stawili się do apelu – niektórzy mieszkają za daleko, inni nie dożyli kolejnego zjazdu. W tym moja starsza siostra, Majka, która kończyła liceum, gdy ja je zaczynałem. A przecież teraz wziąłbym ją w samochód i pojechalibyśmy na zjazd razem, ech. W ogóle to historia mojej pierwszej Alma Mater jest dłuższa, bowiem w tym samym gmachu była szkoła podstawowa. W sumie spędziłem w tym budynku (bardzo ładnym i okazałym; jeszcze poniemieckim) jedenaście edukacyjnych lat.
Przyjechałem na zjazd z kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Chciałem się przejść po miasteczku, zobaczyć jak się zmienia. No i – oczywiście – poszedłem na cmentarz – tam grób mojej babci i jej córki, cioci Lidzi (siostry mojego ojca) oraz jej syna, Zbyszka. Takie podróże zawsze są sentymentalne. A może raczej smętne?
Dopiero po wielu latach, w moim ostatnim tomiku pt. Suche łany, na wyrywki opisałem miasto mojego dzieciństwa i pierwszej młodości. Ten tomik jest dla mnie ważny; już wcześniej wiedziałem, że go kiedyś napiszę.
No cóż… Więc pojechałem, mrucząc pod nosem tę wspaniałą piosenkę Jacka Kaczmarskiego. Na miejscu – wielkie wzruszenie. W mieście zmiany niewielkie; ot, modernizacja, lifting, ale substancja z dawnych lat nienaruszona. I chwała Bogu – w tej materii jestem zapyziałym konserwatystą. Ja chcę mieć TAMTO miasto – !!! I TAMTYCH ludzi.
Nie było tak źle. Twarze te same, choć –zdarzało się – nie umiałem połączyć ich z nazwiskami. Ale po jednej, drugiej rozmowie wszystko w głowie mi się układało. A te rozmowy? Jak zwykle w takich sytuacjach: wiele wspominków, lecz zaraz potem: co robisz?, co u ciebie? Utkał mi się jednak z tego czarny tren, który w drodze powrotnej wlókł się za moim samochodem… Nie wszyscy dożyli roku 2016, zwłaszcza tzw. „ciało nauczycielskie” już bardzo mocno przerzedzone. Taaak, tego typu zjazdy są tyleż radosne, co przygnębiające. Im starszymi jesteśmy absolwentami, tym mocniej przeżywamy upływ czasu.
Ale po co ja tu marudzę? Przez niemal cały dzień brodziłem w cudnej, beztroskiej młodości. W przyszłym roku minie 50 lat od kiedy opuściłem liceum. I teraz znowu wypluskałem się w tamtej rzece czasu. Chyba po raz ostatni, bo te zjazdy nie są organizowane co roku. Pierwszy odbył się w roku 1996, drugi w 2006, no i teraz ten trzeci. Nasza klasa zacznie się coraz częściej spotykać w innej przestrzeni. Może i to nie najgorsze? Pod jednym warunkiem: że między bytem a niebytem jest jakiekolwiek Liceum Wieczności.