Genius loci
Wpis dodano: 26 czerwca 2017
W minioną sobotę (24.06) byłem w legendarnym Czarnolesie. Nie po raz pierwszy zresztą. Już kilkakrotnie razem ze Zdzisławem Brudnickim jurorowaliśmy tam w konkursie pn. „O Dzban Czarnoleskiego Miodu”. W tym roku to już XXVI edycja tego konkursu.
Konkurs jak konkurs – ale jest za słabo rozgłaszany. W tym roku przyszło zaledwie 18 zestawów wierszy, lecz trzy nagrody i cztery wyróżnienia wybraliśmy bez problemu, bo te zestawy były dobre. Pierwszą nagrodę otrzymał Zdzisław Pyziński, drugą Anna Piliszewska, trzecią Kacper Płusa. A wyróżnienia dostali: Tadeusz Charamuszko, Edyta Wysocka, Andrzej Ziobrowski, zaś wyróżnienie honorowe Wojciech Zasada.
Trzeba przyznać, że organizatorzy z rozmachem przygotowali ten dzień. Była wspaniała oprawa, znakomity koncert, laudacje. Stawili się włodarze Czarnolasu i okolic. To wszystko było czymś więcej niż rozstrzygnięciem konkursu, zaś świętojańskie igrce, łącznie z puszczaniem wianków na wodzie, arcysympatyczne. Innymi słowy był to „festyn kulturowy”.
Mnie każdy wyjazd do Czarnolasu podniecał. To jednak jest magiczne miejsce, a jego legenda i aura niebagatelne. Mimo, że polska poezja narodziła się przed Kochanowskim, to on dopiero przydał jej kunsztu i „szlifu”. Minęło kilka stuleci, a nadal możemy nazywać Kochanowskiego „ojcem poezji polskiej”. Po nim kunszt już zobowiązywał. Po nim ocknął się nowy standard poezjowania. Jak renesans – to renesans!
Czy Czarnolas można nazwać „miejscem magicznym”? Moim zdaniem tak. Być może każdy z nas, piszących, powinien znaleźć sobie lipę, pod którą poezja dobrze się czuje. Niekoniecznie musi to być miejsce rustykalne; może być każde inne, byle z jego fluidami zderzyły się fluidy poety. Nie da się tego wyjaśnić „naukowo”, to są zbiegi okoliczności i natury. To jest tzw. syndrom. I siła aury, bo aura jest często najlepszą Muzą.
Byłem dawnymi czasy w Stawisku Iwaszkiewicza, kiedy on jeszcze żył i pisał. To niedaleko Warszawy. Siedziałem kilka razy twarzą w twarz z Iwaszkiewiczem, po drugiej stronie jego biurka, i czułem te magiczne fluidy. To się inaczej nazywa genius loci.
Wprawdzie prawdziwy dom Kochanowskiego spłonął w 1720 roku, ale na tym samym miejscu od XIX wieku stoi nowy dom, więc miejsce pozostało miejscem, po którym krążą do dzisiaj dawne fluidy. Radziłbym każdemu – kto może – tam pojechać i nawdychać się tamtej aury. A nuż „złapiecie bakcyla”! I może w przyszłorocznym konkursie będzie was nie kilkunastu, a kilkudziesięciu…