Gruszka na wierzbie
Wpis dodano: 5 maja 2014
Sławomir Płatek mógłby być moim synem. Urodził się w roku 1974, a więc wtedy, kiedy ja miałem 25 lat. Dobrze tego nie pamiętam, ale wtedy chyba już wiedziałem, co to znaczy różnica płci. Za to teraz dzięki Płatkowi uświadomiłem sobie po raz kolejny, co to znaczy różnica pokoleń. Czytam otóż na blogu Płatka jego wpis Chwytając źdźbła, próbujemy nie utonąć. Najogólniej mówiąc, Sławek z ładnym rozczuleniem pisze o swoich fascynacjach muzycznych. Pisze sympatycznie, bo autentycznie emanuje z niego prawdziwe i długoletnie przeżywanie i uzależnienie od muzyki. Ale tu uderzyłem głową w mur. Jedynym znanym mi nazwiskiem jest tu wymienione mimochodem nazwisko Zdzisławy Sośnickiej. O, to była kiedyś gwiazda estrady! Ładnie śpiewała, miała szlagiery w swoim repertuarze, a mój znajomy mówił o niej, że ma takie usta, iż może szparagi jeść w poprzek. I tu mam przewagę nad Płatkiem, bo on może w ogóle nie pamiętać, jak Pani Zdzisława wyglądała.
Za to on ma zupełnie inną przewagę nade mną. Bo ja w ogóle nie wiem, jacy muzycy kryją się za kilkoma padającymi tu nazwiskami, ani nie mam pojęcia, co to lub kto to jest Fish, Marillion, Misplaced Childhood czy Cluthing at Straws. O, Beatelsów czy Czerwone Gitary, to pamiętam, że ho, ho. W pewnym momencie Sławek nadmienia, że ceni wysoko Świetlickiego. Ja też cenię Świetlickiego, nawet solidnie cenię, ale nie jestem pewnym, czy wysoko. Bo wysoko cenię czterech hamulcowych. O nich pisze Sławek w poprzednim swoim wpisie pt. Czekając na śmierć Różewicza. Ci hamulcowi to Herbert, Miłosz, Różewicz i Szymborska. Tak o nich mówi „młodzież poetycka”. Bo gdyby nie ci hamulcowi, to owa młodzież już dawno byłaby na topie. Ale jak tu się przebić, kiedy staruchy nie chcą zejść z cokołów?
Tak, takie dziś czasy, że kolejne generacje wychowują się w coraz to innych biocenozach kulturalnych. Młodsi potrafią zanucić Fisha, ja Sośnicką. Młodsi uważają, że ojcem ich poezji jest Świetlicki lub o’haryści, ja zaś nadal wpatrzony jestem bardziej w „czterech hamulcowych”. Płatek to na szczęście osobnik mądry i on to rozumie, ale jeszcze minie trochę lat i młodzi wezmą co swoje. Normalna kolej rzeczy.
Moje powyższe uwagi nie chcą być ubolewaniem tetryka. Im jednak dłużej żyję, tym bardziej dotyczy mnie „różnica pokoleniowa”. Postrzegam ją ze stoickim spokojem. Jestem – chyba – otwarty. Jak nadzieję się na młodego poetę lepszego od Herberta, Miłosza, Różewicza czy Szymborskiej, natychmiast ogłoszę to urbi et orbi. Tymi ręcami odblokuję im hamulce. W takiej jednak sytuacji, jak moja, nie widzę już potrzeby pogoni za młodymi talentami. Niech sobie radzą i nie mam wątpliwości, że z każdej generacji wyłoni się kilkoro ponadprzeciętnych. Moje miejsce coraz bardziej wyraziście postrzegam przy swoim pokoleniu. Chciałbym po nim zostawić jakiś swój opis. Kiedyś wyszła antologia o fajnym tytule Mamy swoich poetów. Młodzi doczekają się sytuacji, że będą mieli swoich krytyków. Już ich niemało mają. I tak to się będzie toczyło, zgodnie ze znaną łacińska maksymą ad mortem defecatam :), którą na język polski nie wypada mi tu tłumaczyć.
Niebawem ukaże się moja nowa książka krytycznoliteracka pt. Poezja mojego czasu i będzie w niej niewiele o rocznikach debiutujących 10-15 lat temu. Bo to wprawdzie był mój czas, ale już nie czas ekspansji, lecz czas dojrzewania gruszki na wierzbie.
No! Ładne i mądre były ostatnie wpisy Płatka… Uruchomił we mnie sporo refleksji. Może nie nowych, ale coraz częściej wypełniających głowę i sytuujących moje „współrzędne geo-demo-graficzne” na dzisiejszej mapie generacyjnej. Znowu przez wpisy Płatka zrobiłem się o kilka lat starszy, ale wdzięczny mu za to jestem…