Ja i młodzi…
Wpis dodano: 25 listopada 2011
W ostatnich latach coraz bardziej intensywnie zajmuję się tzw. młodą poezją. Wiek XX – od Przybosia po Barańczaka, od Czechowicza po Gąsiorowskiego – mam „oczytany” i przyswojony. Młodzi mnie interesują, intrygują, pociągają. Ci dobrzy bywają wręcz świetni…
Sam także piszę wiersze częściej niż dawnymi czasy. I tu pojawia się „mój problem” – ja już jestem z innej epoki. Ja się wychowałem w innej „dykcji” i przynależę do niej generacyjnie. I nie mam zamiaru tego zmieniać, to byłoby nienaturalne. Zresztą: czy umiałbym?
Coraz częściej pytam sam siebie: co ja robię między tymi „nowymi rocznikami”? Oni przecież mają swoich własnych egzegetów-rówieśników, i to często znakomitych. A jednak śledzenie tego, co się dzieje po nas i w jaką to idzie stronę jest pasjonujące.
Niemniej dla nas, starszych, czasy są trudniejsze. Dawniej poezja rozwijała się jakby w większej ciągłości, jakaś pałeczka była przekazywana w tej sztafecie. Owszem, mechanizm opozycyjnego rozwoju był naturalny, towarzyszyły mu nawet liczne awantury, ale przepaść nie była aż tak głęboka. W latach 80. przełom okazał się mocniejszy i z biegiem lat młodzi zaczęli pisać jakby ab ovo. Przestali się organizować w tzw. grupy programowe, rozpanoszony postmodernizm zatomizował poetykę w coraz liczniejsze poetyki. To mi się nawet podoba – ambicją każdego poety jest tworzenie osobnej planety. Oni więc nie mają i nie chcą już mieć żadnych „punktów odniesienia”, a nad nami zatrzasnęli wieko trumny.
I bardzo dobrze! Nie zgłaszam protestu. My mamy tylko problem: jak dotrwać do końca? W jakiej dykcji, w jakiej ekspresji? W swojej, we własnej, rzecz jasna, ale wiatr po pustych kartkach hula, a na giełdach papierów wartościowych nasze aukcje nie budzą już emocji…