Mój pępek świata « Poezja, krytyka, kultura Leszek Żuliński
 

Mój pępek świata

 

Nam, tutaj, w Warszawie, wydaje się, że mieszkamy w pępku Polski. Owszem, miasto jest spore, miejscami niebrzydkie, miejscami ładne, ma ciekawą historię, no i stołeczny statut. Ale Warszawa nie „zasłania” Polski. Bo Polska jest piękna i ciekawa.

Ja urodziłem się i do matury wychowałem w Strzelcach Opolskich – to miasto (poniemieckie) leży między Gliwicami a Opolem. Było i jest miastem powiatowym. Jeżdżę tam od czasu do czasu, bo tam mnie ciągnie. Coraz mniej znajomych, ale sentyment zawsze ten sam.

Jest o czym opowiadać… Mieliśmy np. swoją wielką estradę kilkanaście kilometrów od mojego miasta. To była Góra Świętej Anny. Tam, w dużym amfiteatrze, często zdarzały się wydarzenia kulturalne. Tam byłem m.in. na koncertach Zespołu Mazowsze i Zespołu Śląsk. Tam po raz pierwszy słyszałem big-beat. Tam działy się zloty polityczne i różne inne spędy. Myślę, że do dzisiaj sporo tam się dzieje.

Ważnym obiektem był basen – duży, solidny, ładny. Jak niemal wszystko – poniemiecki. Ach, tam nauczyłem się pływać. Tam spędzałem lato przed wakacjami. Drugą strzelecką atrakcją był ogromny park. Przecudny, stary, też poniemiecki z ruiną zamku dawnego grafa. Do parku chodziło się po prostu na długie spacery, ale Mama często mnie tam wysyłałam po to, abym szczawiu narwał. Bo zupa szczawiowa była u nas w poważaniu.

W strzeleckim Domu Kultury po raz pierwszy w życiu byłem na koncercie Seweryna Krajewskiego i Czerwonych Gitar, a nawet oklaskiwałem Niemena. No i po raz pierwszy widziałem pisarza – Magdalena Samozwaniec miała spotkanie autorskie. To wtedy na żywo usłyszałem jej znany bon-mot: Trzymać, to się trzymam, ale puścić już się nie mogę. Wtedy już wiedziałem, że była ona starszą siostrą Jasnorzewskiej. No!, taki „wielki świat” do nas przyjeżdżał. A my jeździliśmy do opery w Bytomiu, do operetki w Gliwic ach, do teatru w Opolu, gdzie – jakby nie było – kilka lat spędził Jerzy Grotowski.

Po przeprowadzce do stolicy jeździłem do Strzelec kilka razy w roku. Nie mogło być inaczej – tam było moje miejsce. Ale z upływem lat bywam tam coraz rzadziej. W ubiegłym roku mieliśmy zjazd absolwentów mojej klasy. To był dla mnie „odlot sentymentalny”.

Teraz dopiero w pełni rozumiem mojego ś.p. Ojca, który do strzeleckiego mieszkania ściągał kolegów-repatriantów… Mapę Lwowa rozkładali na dywanie i palcami jeździli ulica po ulicy. Już chyba nikt nie żyje z tamtego pokolenia. To wtedy uświadomiłem sobie, co znaczy przywiązanie do gniazda. Co znaczą wspomnienia. I jakie piękne piętno zostawia po sobie młodość.

Szczęśliwi ci, którzy w wieku stu lat umierają w miejscu swojego urodzenia. Ale te polskie migracje chyba nigdy się nie skończą, bo uświadomcie sobie, ilu Polaków wyjechało – znowu „za chlebem” – na Zachód. Dorobią się i pięknymi mercedesami przyjadą kiedyś, aby ucałować swoja ziemię, swój dom, swoich kolegów i znajomych. Ech!

BLOG

 

Copyright © 2006-2019 www.zulinski.pl
Strona oparta na WP