Moja pobłażliwość
Wpis dodano: 20 maja 2019
Dostaję od autorów i wydawców sporo książek. Najczęściej poetyckich, bo prozą rzadko kiedy się zajmuję. Mam żelazną zasadę, że nie recenzuję tomików, które uważam za złe lub nazbyt przeciętne. Dlaczego? Ano dlatego, że nie lubię być zoilem i wolę zajmować się tomikami, które akceptuję, już nie mówiąc o tym, że szkoda czasu na „średnia krajową”. A tej przeciętności jest ogrom. Więc po co tracić czas na peleton, skoro lepiej wyłapywać coś ciekawego i oryginalnego, nie mówiąc już o talentach oczywistych. Nieszczęście polega na tym, że lawina poezji się rozlała i nie ma już krytyka, który ją ogarnia.
Dawnymi czasy recenzenci i krytycy mieli łatwiejsze zadanie, bowiem czołówka poetycka była wyrazista. W tej czołówce jechały wielce znane talenty o pierwszoplanowych nazwiskach. Kto jest dzisiaj „Szymborską”, „Miłoszem”, „Herbertem”, „Grochowiakiem”? Ech, takiej formacji już w ogóle nie ma. Owszem, w moim pokoleniu zdarzają się poeci sporej klasy (w pokoleniu młodszym ewenementem dla mnie jest Karol Samsel). Ale tych kilkunastu lub raczej kilkudziesięciu poetów „z marką” otacza poezja „peletonu” przeciętnej lub nawet nieszczególnej klasy.
Mamy na szczęście kilkanaście wydawnictw, które polują na książki warte druku. Ale teraz masa autorów pojawia się własnym sumptem i ten niezliczony post-peleton spada z nieba jak deszcz jesienią. Nie pomstuję na to, bo śpiewać każdy może trochę lepiej lub gorzej.
Co robić? Nic nie robić, bo tak się to rozbuchało, że jest nie do ogarnięcia. Czy to psuje literaturę? Moim zdaniem nie. Póki wciąż mamy dobrych poetów, to bądźmy zadowoleni, a nawet dumni. A ci „gorsi” poeci niechaj nie lamentują: zawsze pisanie jakichkolwiek wierszy jest czymś ciekawym. A my, czytelnicy, tych ewidentnych grafomanów lub autorów niższej klasy traktujmy z pobłażaniem. Oni też chcą być „poetami”. To przecież ładna pokusa. Od nadmiaru głowa nie boli, a koneserzy cymes zawsze znajdą. W korcu maku jest co wyłuskiwać.