O, tempora, o, mores!
Wpis dodano: 2 listopada 2015
Główny Urząd Statystyczny podał interesujące dane: przeciętne roczne wydatki Polaków na zakup artykułów i usług kulturalnych w 2014 roku wyniosły 345,96 zł, zaś z tej sumy na książki każdy „statystyczny obywatel” wydał tylko 20,88 zł. Te wydatki są o 5% mniejsze niż w roku 2013, czyli średnia nadal spada. Być może w bibliotekach wzrosła cudownie liczba wypożyczeń, ale uważam, że wątpię. Przyznacie, że dosyć szokujący to wskaźnik.
Chamiejemy? Nie! Unikam tego słowa jak ognia, bo znałem zbyt wielu ludzi, którzy książek raczej nie czytali, a byli ludźmi mądrymi i pięknymi. Niemniej jednak powyższe dane są oczywiście smutne i niepokojące. Kluczową sprawą jest socjo-kulturowa analiza powodów tego stanu rzeczy.
Dlaczego czytelnictwo spada? Ja mam trzy amatorskie wytłumaczenia tej sytuacji. Po pierwsze, rozrasta się tzw. konsumpcyjny model życia. Rynek przestał być pusty. Zasób dóbr, jakie chcielibyśmy posiąść – rośnie. Nowe mieszkanie, lepszy samochód, wakacje na Majorce itd., itp. – za tym biegamy i żyły sobie wypruwamy. Homo industrialis czymś wszakże się różni od homo sapiens. A jeśli nawet w coraz bogatszych społeczeństwach wciąż są ludzie biedni, to im na ogół książka niepotrzebna, tylko forsa na chleb i lekarstwa.. Jedna z optymistycznych teorii głosi, że gdy społeczeństwo nasyci się dobrami, to wtedy zacznie potrzebować kultury. No, zobaczymy…
Po drugie – dominacja tzw. kultury masowej. Co to znaczy? Ano tyle, że ludzi bardziej przyciąga muzyka lekka, łatwa i przyjemna, rozrywkowe, „niebergmanowskie” kino, no i telewizja ze swoją ofertą serialową i celebrycką. Także prasa kolorowa dostarczająca więcej plotki niż problematyki. Pulpa jest łatwostrawna i relaksowa. W tej kategorii mieści się także – moim zdaniem – sport. Uważam, że bezsensowny, lecz jednak mieszczący się w odwiecznej potrzebie igrzysk.
Po trzecie, z powyższych powodów atrofii ulega tzw. inteligencja humanistyczna. Ona zawsze była w mniejszości, ale jednak „produkowała” ersatze, które były „zamiast”. A więc dobra książka bywała takim ersatzem, co skądinąd kłóciło się z naturalnym instynktem. Ale nie łudźmy się – za czasów PRL-u księgarnie i biblioteki były bardziej oblegane, lecz co w większości czytano? Ano np. Chmielewską (skądinąd świetną) i kryminały (skądinąd świetne). Literatura taka, o jakiej chcielibyśmy tu mówić, kręciła jakiś odsetek inteligencji, a nie tzw. ogół. I tak zostało do dzisiaj.
Owszem, kiedy np. w 1969 roku wyszło pierwsze polskie wydanie Ulissesa w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego, to kolejki po tę książkę były większe niż do sklepów monopolowych. Ale nie miejcie złudzeń: to tylko dlatego, że niejaka Molly Bloom wyczyniała tam numery, które dawnym francuskim kurtyzanom się nie śniły. Tak więc popyt na różne książki miewał różne powody. Małe kolejki stały po Parnickiego, a wielkie po Wisłocką. Sam Słomczyński najlepiej sprzedawał się jako Joe Alex, a jego wieloletnie wysiłki nad przekładem Finnegan’s Wake (wyżej wspomnianego Joyce’a) mało kogo obchodziły. Aż po latach mamy w końcu nasz przekład dokonany przez Krzysztofa Bartnickiego, ale kto to czyta? Tak więc nasz pęd do ambitnej literatury jest grubo przereklamowany. Tzw. kulturochłonność społeczeństwa ma wiele pięter; im wyższe piętro, tym mniejszy tłok. Tak było zawsze.
Ale jest jeszcze jedna okoliczność bardzo istotna w tego typu diagnozach. To Internet! Internet jest megabiblioteką, megaczytelnią i megadomem kultury. Także megaksięgarnią. Może to tam przeniosła się ogromna część czytelników? I choćby nie wiem jakie wady Internetu tu wymienić, to zalet nie dałoby się pominąć. Ja na przykład ostatnimi czasy jeśli muszę lub chcę kupić jakąś książkę, to nie idę do księgarni, tylko kupuję ją przez Internet bezpośrednio u wydawcy. Tak zapewne czyni już sporo osób. Może więc weszliśmy nieświadomie w etap transformacji, tzn. dostęp i konsumpcja kultury, także szeroko pojętego czytelnictwa, zmieniają swą infrastrukturę? Dochodzą do tego e-booki i audio-booki. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale wciąż nie do końca. Jeszcze dziwimy się, że „książka papierowa” nie ma dobrego czasu dla siebie, a nie uświadamiamy sobie, że upadek książki nie musi oznaczać upadku czytelnictwa. Przecież przerabialiśmy to już nieraz… Łuczywo, świeca i lampa naftowa zostały zdetronizowane przez światło elektryczne, co – przyznacie – wyszło nam na dobre.
I jeszcze jedno. Czyli kontekst psychologiczny… Zapominamy o tym, że wszelkie przemiany są oceniane w perspektywie generacyjnej i mentalnościowej. Np. moje pokolenie wciąż jeszcze zdziwione jest komunikacją internetową. Ale dla dzisiejszych dzieciaków będzie ona czymś naturalnym i oczywistym. Czymś zastanym. Czymś, w czym się wychowali. My jeszcze ubolewamy nad atrofią starych reguł i nawyków, wciąż pomstujemy, że coś się kurczy, kruszy, rozpada. A to tylko świat się zmienia. Nam coś odbiera, młodym coś daje. Oni też będą pomstować, gdy przestaną nadążać za przemianami. A to wszystko takie normalne i naturalne. Kto tego nie pojmuje, ten już tylko tetryczeje.
Dam przykład: ja poszedłem do podstawówki we wrześniu 1956. Mieliśmy przedmiot „kaligrafia”. Potem go skasowano. Rodzice pomstowali. A ja się dziś zastanawiam: po cholerę była mi ta kaligrafia? I stukam sobie w klawiaturę. O, tempora, o, mores!