Ojczyzna i synczyzna
Wpis dodano: 29 sierpnia 2012
„Ojczyzna” i „synczyzna” to – jak wiadomo – zderzenie dwóch aksjologii, jakie w ten sposób skategoryzował Witold Gombrowicz w Trans-Atlantyku. Mówiąc najprościej, mądry Don Vito opisał stary jak świat konflikt między ojcami i dziećmi. Czytaj: między starymi i młodymi. Ten konflikt jest od pokoleń znany także w życiu literackim i jego istota wydaje się uniwersalna: stare drzewa brzydną, próchnieją, chylą się ku ziemi, w końcu upadają, młode wciskają się w każde wolne miejsce, zajmują je, rozrastają się i w końcu opanowują bez reszty. Literatura tylko tym różni się od przyrody, że tworzy nowe gatunki, a nie tylko swe wierne klony. I to jest cudne!
Zastanawiam się nad sobą. Na ile już jestem spróchniały i dekadencki? Jeszcze szumię, jeszcze jakieś listki wypuszczam, ale czuję jak młode pędy zabierają mi tlen, wodę i ziemię. Przedawniam się. Niektórzy autorzy mego pokolenia umieją jeszcze nadążać za nową zielenią, ja chyba coraz mniej. Jako krytyk coraz częściej czuję obcość „nowej poetyki”. Umiem ją docenić, ale nie umiem się nią już „rozkoszować”. Uświadamia mi to coraz więcej nowych tomików; ostatnio tomiki Pawła Podlipniaka (Karmageddon) i Urszuli Kulbackiej (Rdzenni mieszkańcy), choć nie tylko one… Te dwie książki są dobre, oryginalne, mądre, ale już niedoskonale oddziaływują na mój „słuch poetycki”. A więc plasują się za jakąś „barierą dźwięku”, w której nienajlepiej się czuję. Czy to może być początek mojego końca? Owszem, może! „Synczyzna” mówi językiem, który przestaje powolutku być moim językiem.
Co robić w tej sytuacji? Nic nie zrobię, nie mam nawet zamiaru. Poddaję się. Zazdroszczę niedawno zmarłemu Henrykowi Berezie – on nadążał do końca. Ale to rzadka umiejętność; na ogół większość z nas porasta mchem i własną patyną. I tak wciąż jeszcze nieźle śledzę młodą literaturę, większość moich rówieśników po fachu – już nie. Jeśli przeciw czemukolwiek się buntuję, to przeciw jej małej tolerancji wobec nas, starych. Już nas kasują, już nas mniej czytają niż my ich, już zarzucają nam tę patynę. A przecież ta ewolucja jest naturalna – dokładnie tak miało być, tak to się zawsze toczy. Za niewiele lat przyjdą nowe roczniki i do lamusa wsadzą dzisiejszych nowatorów. Będą miały swój własny, nowy świat i swój własny, nowy język. Owszem, zawsze ktoś okaże się „uniwersalny”, zawsze ktoś przetrwa tę zawieruchę ewolucyjną, ale nie wiemy kto i nie wiemy dlaczego.
Po co to piszę? Ku przestrodze młodych-zadufanych. Macie swoje pięć minut, wielu z Was zasłużenie. W młodej poezji widać masę arcyciekawych zjawisk, talentów nie brakuje, nic, co w niej się dzieje, nie psuje istoty rozwoju literatury, wszystko ten rozwój pcha do przodu. Wolałbym jednak, żeby życie literackie toczyło się w atmosferze zrozumienia tych mechanizmów naturalnych, wynikania nowego ogniwa ze starego, a nie w klimacie ostrych konfrontacji. Ale cóż, dogadywanie się młodych ze starymi od wieków nie było usłane różami ani spijaniem sobie komplementów z ust. Jedno jest pewne: wietrzyk przyszłości to wszystko posprząta i ułoży po swojemu.