Pamiętnik znaleziony w szpargałach – część III (ostatnia)
Wpis dodano: 25 stycznia 2019
19 kwietnia, czwartek
(znów pobudka o 7.00, ale robię sobie nadzieje: angielskie śniadanko, polski obiadek, bawarska kolacyjka, a koszmarne pustki między tymi wydarzeniami wypełnimy gofrem, zapiekanką i hot-dogiem).
Mam przegwizdane u sekretarki szefa. Wchodzę do sekretariatu, a za jej biurkiem siedzi Gruby Zdzisio. Rzeczywiście gruby, na dodatek głupi, dziobaty i ostrzyżony na skina. Ech, czego Cygan nie zrobi dla żartu? Więc wchodzę i z mostu odpalam do frajera: – Dzień dobry, pani Jolu. Oooo, przede mną nic się nie ukryje, zmieniła pani fryzurę… Zdzisio chichocze. A na to Jola wychyla się zza drzwi szafy i wbija we mnie sztylety swych stalowych oczu. Zdzisio wpada z radości pod biurko, chichocze, a ja zostaję sam na sam ze swym żartem. I z tymi dwoma sztyletami wbitymi w moją duszę jak miecze podarowane Jagielle przez von Jungingena. Znam ciąg dalszy: gdy jutro poproszę o ryzę papieru do drukarki, Jola warknie, że nie ma. Nasz wychowawca w liceum opowiadał całej klasie świńskie kawały i zastrzegał się: „To są dowcipy zbyt śmieszne dla pań”. Nie wiedział, że „zbyt śmiesznych” jest dla pań wiele innych rzeczy.
1 maja, wtorek
(drgnęło w dół: 88,5 kg, papierosy – 30 sztuk, alkohol – dwa żywce, sjesta na hamaku).
Wolny dzień. Tyrałem w ogródku – stąd potem ten hamak. A żonka? Ha, rączek sobie nie może pobrudzić; „mam wstręt do ziemi” – opowiada przy biesiadnych stołach. A ja tak już kilka dni – długi weekend, wziąłem wolne. Zamykam oczy i widzę 1 maja sprzed lat. Pisało się przez duże „m”. 1 Maja! Walił naród całą szerokością Marszałkowskiej. Rozentuzjazmowany. Wcale nie ujarzmiony. Żadnego kaca z powodu realnego socjalizmu. To był zazwyczaj radosny, piękny, wiosenny dzień. Pamiętam jak w ’78 wyskoczyłem akurat na 1 maja, pardon, 1 Maja, do Dorotki. Mieszkała w mieścinie 70 km od Warszawy, za to przy głównej ulicy. Kochaliśmy się przy otwartym oknie, na pierwszym piętrze, jak szaleni. A dołem szedł pochód. Ludzki gwar zmieszany z krokami setek osób, a to wszystko pływające w żwawych i mobilizujących rytmach strażackiej orkiestry dętej. Dorotka chciała jeszcze i jeszcze, tryskała energią, pomysłowością i inicjatywą, a ja zerkałem w okno, czy czasami nie pojawi się na parapecie kapelmistrz lub przodownik pracy z chorągwią. Ten klimat mógłby uchwycić tylko Hrabal. Tak, od tamtej pory dobrze mi się kojarzy majowa miłość i rytm marszowy, aczkolwiek niegodny filozofa.
5 maja, sobota
(6000 kalorii, papierosy – 25 sztuk, alkohol – 4 piwa i tylko 86 kg – spadek zawdzięczam kosiarce i grabiom; w totku znowu pudło).
Kończy się dolce far niente. Za dwa dni – do roboty. Już widzę dziobatą mordę Zdzisia. I Jolkę Dwa Sztylety. Ech, cały tydzień w ogródku. A żonka? Teraz właśnie na basenie. Krytym! Trzeba by jeszcze dodać: zachlorowanym, zasyfionym, zatłoczonym. One są masochistkami. Solarium, masażysta, pedicure-manicure, balejaż, tipsy, endokrynolog, kosmetyczka, maseczki, depilacja, make-up, face-lifting, żetpe, rowerek (pokojowy) i marzenie, żeby się dostać do Eichelbergera. Czy tak można żyć? Kiedy czekam pod sklepem aż żonka zrobi zakupy, zawsze ustawiam się przy drzwiach z napisem „Wejście”. Tędy wyjdzie. Pytam więc raz jeszcze: czy tak można żyć? Chyba zadzwonię do Zbyszka, zakończymy na Koronacyjnej ten długi weekend jak przystało na dżentelmenów. Pogadamy o sondażach przedwyborczych, o piłce, o laskach. O samochodach!!! Tak, to nie boli, nie kaleczy naszego machismo, a świat znowu wraca na trajektorię męskich kryteriów i jak piękny, lśniący cadillac mknie w stronę jasnego, jednoznacznego istnienia.
6 maja, niedziela
(ból głowy, ból gardła, dolorosa existentia)
Jutro do pracy. Kto to wszystko wymyślił?
Od autora: …to miała być powieść… Lekka i satyryczna, ale ocierająca się o życie. Mój przaśno-słowiański i przede wszystkim męski kontrapunkt wobec głośnego przed laty Pamiętnika Britget Jones napisanego przez Helen Fielding. Jednak nigdy tego pomysłu nie skończyłem. Teraz, po latach, odnalazłem w szpargałach tylko trzy fragmenty… Niechaj przynajmniej one pocieszą mój los niespełnionego prozaika…