Pro publico bono
Wpis dodano: 10 kwietnia 2015
Ci, którzy czytają ten blog, dobrze wiedzą, że staram się trzymać tematów literackich i nader rzadko zdarza mi się pisać o innych sprawach. Tym razem jednak pozwolę sobie na to. Mamy w Polsce niemal już nieustannie napiętą, nerwową i duszną sytuację polityczną. W tych dniach piąta rocznica katastrofy smoleńskiej oraz różnica zdań w sprawie ustawy in vitro po raz kolejny podgrzały atmosferę skłócenia. Bo też jesteśmy coraz bardziej skłóceni. Na dodatek zbliżają się wybory prezydenckie i wszystkie formacje polityczne starają się bezecnymi sposobami oraz agresywną narracją przeciągnąć na swoją stronę potencjalne elektoraty.
Mechanizm zasadniczy wynika jednak najzwyczajniej w świecie z walki o władzę. Z bezpardonowej rywalizacji. Klasa polityczna jest coraz bardziej bez klasy. Klasa polityczna jest coraz mniej „merytoryczna”. Klasa polityczna przede wszystkim opętana jest utrzymaniem się przy władzy lub przejęciem władzy i ta wieczna rywalizacja ją degeneruje. Można stosować najbardziej brutalne argumenty, polemiki i teorie, by obrzydzić nam polityków z nie swojej partii. Można głosić najbardziej nonsensowne dyrdymały, by zohydzić konkurentów. Żadna współpraca dla dobra Polski nie jest możliwa, bowiem klasa polityczna nie wyobraża sobie współpracy, a li tylko lansowanie własnej formacji. Za tym kryją się korzyści, apanaże, stanowiska – władza, władza i jeszcze raz władza. Nie służba, a władza! Polska stała się polem bitwy politycznych gangów działających w majestacie prawa. Historycy ten okres zapewne będą porównywać do sarmackiej buty i prywaty. Na osobną dezaprobatę zasługuje język polemik politycznych – coraz bardziej agresywny i irracjonalny, czasami knajacki i wręcz chamski.
Andrzej Komorowski, znakomity psycholog i socjolog, powiedział w TVN-24 kluczowe zdanie dotyczące tego typu sytuacji: Państwo dziś stało się własnością partii, a nie obywateli. Tu, moim zdaniem, tkwi klucz do zdiagnozowania naszej zbiorowej sytuacji. Potrzebujemy polityka wielkiego formatu, który by to zrozumiał i zrealizował. Ale przyjdzie nam na to długo czekać. Barbarzyńcy i nuworysze łatwo nie ustępują.
W to wszystko wdziera się na dodatek Kościół, który stał się firmą lobbującą własne wpływy, korzyści i władzę. Nadęta kukła Kościoła stroszy swój pawii ogon. Wpływ Kościoła na rzeczywistość dzisiejszej Polski jest swoistym kuriozum. Niektóre partie trzymają się czarnych sutann, by w tym mariażu ubić własny interes. Konstytucyjna niezależność Państwa i Kościoła w sporym stopniu stała się fikcją. Geszeft to geszeft, a my, obywatele, mamy wierzyć, że chodzi tu o ważne i słuszne, a nawet święte racje. Niestety, wielu wierzy, bowiem jest zaczadzona nową propagandą, nie mówiąc już o niskim poziomie świadomości obywatelskiej i społecznej.
Rzygam tym wszystkim! Od Polski nie oderwę się, bo ani nie umiem, ani nie chcę. Ale z narastającym niepokojem pytam sam siebie: „co ja tu robię”? Pola manewru nie mam. Szczerze cieszyłem się, gdy upadła komuna (co do mnie w końcu dotarło i dało mi wyplątanie z własnych sideł), teraz nie chcę, by upadł ustrój, tylko by był wierny uczciwym i służebnym standardom. Czy doczekamy tego? Być może. Ale musi minąć okres kowbojskiego urządzania polskiej Ameryki; establishment musi się ucywilizować, etyka władzy musi wyrosnąć z nuworyszostwa i geszefciarstwa i zacząć trzymać się mocno i autentycznie antycznej formuły pro publico bono. Tyle i tylko tyle.