Self-publishing
Wpis dodano: 29 maja 2015
Kiedy chcesz sobie uszyć nowy garnitur, to idziesz do krawca i płacisz. Kiedy chcesz naprawić samochód – jedziesz do warsztatu i płacisz. Kiedy chcesz się zmienić z blondynki w brunetkę, to odwiedzasz zakład fryzjerski – i płacisz. Kiedy napisałeś garść wierszy lub prozę, wysyłasz to do usługodawcy – i płacisz… Normalka, bo za pieniądze można mieć wszystko.
Oto wpadł mi w ręce bezpłatny warszawski informator kulturalny pod nazwą „Warszawska Kulturalna”. W nim jakieś notki o imprezach, reklamy, repertuary, informacje… – no, taki worek z informacjami. Może i pożyteczny, choć szalenie powierzchowny. Ale na jednej ze stron uderzył mnie w oczy artykulik zatytułowany „Spełnij marzenie – wydaj swoją książkę”. A w nim czytam: Grupa PWN uruchomiła portal self-publishingowy dla autorów. Napisałeś książkę i chciałbyś ją wydać? Jeśli do tej pory nie udało ci się znaleźć wydawcy, możesz zrobić to sam. Cokolwiek piszesz – powieść, wiersze, pamiętniki – za pomocą (tu pojawia się stosowny link) będziesz mógł to opublikować w druku lub jako ebooka. Dalej dowiadujemy się: Self-publishing to dla wielu debiutantów szansa na dotarcie do odbiorców. Już przy niewielkiej inwestycji zyskują możliwość wysondowania rynkowego potencjału swojej twórczości. Mogą wydać każdy nakład i w zależności od wyników sprzedaży zlecać dodruk kolejnych.
Ładnie to brzmi dla naiwnych. A jak wiemy może się na taką ofertę nabrać tylko całkowity debiutant nie znający rynku i potem dziwiący się, że cała inwestycja zakończyła się sprzedażą kilku, góra kilkunastu egzemplarzy nabytych przez znajomych królika. Rynek książki jest zatłoczony i sęk w tym, że jeśli twoje dzieło nie było wcześniej poprzedzone wieloma publikacjami w Internecie, jeśli nie wygrałeś kilku konkursów, nie dałeś się wcześniej choć ciut-ciut poznać – to pojawiasz się w całej tej magmie jak pyłek w kosmosie. Poza tym aż tak ułatwiony druk książki będzie powodował zalew grafomaństwa, którego i tak ci u nas dostatek.
Taka „troska” ofertodawców o literaturę to pic na wodę i czysty geszeft. Naiwni nabiją się w butelkę, nawiedzeni uznają i mianują samych siebie na literatów. No ale biznes to biznes. Dziś śpiewać każdy może – trochę lepiej lub gorzej. Dla zaspokojenia własnych marzeń, co może i ładne, ale też dla zaśmiecania pseudoliteraturą pseudorynku literackiego.
Wymarzona za czasów komuny wolność rynku stała się faktem. Ale ten nowy rynek coraz bardziej zamienia się w targowisko tandety. Zaś co do samego pisania, to ja naprawdę sądzę, że pisać może kto chce – co oczywiste. Tylko mydlimy oczy tym wszystkim, którym dajemy tak łatwy dostęp do wydania książki. Minie jeszcze trochę lat i słowo „książka” utraci swoją magię, estymę i wartość. Wyprze go pojęcie „druku”. Bardziej pojemne, bo druk w przeciwieństwie do książki, udźwignie wszystko.