Szkoła
Wpis dodano: 7 lutego 2020
Nie wiem dlaczego niedawno rozpamiętywałem początki mojej edukacji szkolnej. To było oczywiście 1 września 1957 roku. Nie pamiętam już jak witano nas w szkole… Chyba dlatego, że wszyscy byliśmy my, siedmiolatki, nieobeznani tą nową sytuacją.
Do szkoły miałem niedaleko – jakieś 200 metrów. Po drodze było kino, które uwielbiałem chodząc na poranki dla dzieciaków.
Wtedy w szkołach podstawowych obowiązywała kindersztuba. Musieliśmy nosić granatowe, safianowe bluzki z tarczą na rękawie. Tornistry były z tektury. W nich, rzecz jasna, podręczniki i zeszyty oraz piórnik. W tym piórniku głównym atrybutem było pióro. Oczywiście z drewnianą rączką i stalówką. Ale w tornistrze dźwigaliśmy też kałamarz z atramentem.
Nauka pisania uginała się (Ala ma kota itp.) pod naporem kleksów. Dopiero z biegiem czasu nabieraliśmy wprawy. Już pod koniec podstawówki pojawiły się długopisy – no, to była rewolucja iście amerykańska.
Przedmioty były, jak z grubsza teraz, takie same. Ale wtedy był także przedmiot zwany kaligrafią. Uff! W tej dziedzinie nie osiągałem sukcesów.
Podstawówka była siedmioklasowa. Moja szkoła to było wielkie poniemieckie gmaszysko, gdzie była właśnie ta moja podstawówka, ale też liceum. Toteż aż do matury pobierałem nauki w jednym budynku.
Za plecami tego budynku było wielkie, szkolne podwórze. Na nim osobny budynek do wygibasów WF-u, zwany salą gimnastyczną. Był także spore boisko do futbolu. I bieżnia do biegania. Za nią już tylko mur. A za tym murem wielki, wielki park, z lekka dziki, przepastny. Był tam też spory staw z wyspą w środku. O tyle ważny, że zimą hulaliśmy tam na łyżwach.
Ech, bywam tam jeszcze co kilka lat… Mógłbym o Strzelcach Opolskich – moim najpiękniejszym na świecie miasteczku – napisać całą książkę…