Trafić na wydawcę
Wpis dodano: 18 stycznia 2016
Z zadowoleniem śledzę recepcję niedawno wydanego, debiutanckiego tomu wierszy Krzysztofa Micha pt. Kamień przewiązany trawą. To wyjątkowa książka, zakorzeniona arcyciekawie i pogrążona po uszy w antyku, ale nam niosąca niezwykle istotny przekaz. Wiersze te absolutnie wyrastają, formalnie i intelektualnie, ponad „średnią krajową”.
Do tej pory ukazały się z tej książki dwie recenzje: Agnieszki Kołwzan na portalu „Latarnia Morska” i Andrzeja Wołosewicza (spory tekst) w „Migotaniach”. Ponadto istnieje komentarz Cezarego Sikorskiego i mój zamieszczony w tej książce jako posłowie – oczywiście wychwalamy autora, bo naszym zdaniem wiersze są tego warte. Poza tym tomik miał już udaną prezentację w jednej z warszawskich kawiarni. Nie wiem, jaka będzie dalsza recepcja, bo książka wymaga kompetentnych odbiorców. Nijak nie mieści się w „tomikowej pulpie”.
Ale ten wpis chce mówić o czymś innym. Otóż Mich zaniósł swoje dziełko do wydawcy. Ten po wnikliwej – nie mam wątpliwości – lekturze postawił warunek wprowadzenia wielu poprawek. Autor się nie zgodził i zrezygnował z wydania wierszy w tej oficynie. Nie znam szczegółów, ale wiem, że w tekstach nie działo się nic złego, że były porządnie napisane. Warsztat tu nie kulał, a „przekaz ideowy” był ponadprzeciętny. Potencjalny wydawca musiał być bardzo przywiązany do swojego „widzimisię”, skoro nie ustępował. Powinno być tak, a nie tak! – trwał przy swoim. Lecz trwał w sytuacji, kiedy nie miał do czynienia z oczywistymi błędami. Ucho mu mówiło, że będzie lepiej, a Michowi nie mówiło tego samego. Nie, wiem… Może i Mich był „trudnym autorem”, który nie pozwalał nawet zmienić przecinka na średnik. Ale szczegółów nie znamy…
Tu jednak można by zmieścić wywód o pasji poprawiania z dobrego na lepsze. Sęk tylko w tym, że jeśli nie istnieje oczywista konieczność, to trzeba dać autorowi wolną rękę. Nie upierać się przy swoim. Nie narzucać cudzym wierszom własnego „słuchu”.
Tak więc tomik znalazł się u drugiego wydawcy – w Zaułku Wydawniczym „Pomyłka”. Nowy wydawca nie dostrzegł usterek, jakie miał na oku pierwszy wydawca. No i tomik, jak wyżej napisałem, ukazał się i – jak widzę – na razie ma bardzo przyjazną recepcję. Budzi podziw. Ja nadal podtrzymuję swoją opinię: jest to książka znakomita! Debiut dobrej, a nawet wysokiej klasy!
Nadgorliwość redakcyjna zdarza się. Moim zdaniem, nie powinna posuwać się jednak za daleko. Redaktor powinien mieć także ucho na różne dykcje. Jeśli nosi w sobie zdefiniowaną matrycę, to ma – oczywiście – prawo do wybierania preferowanej przez siebie poezji, rezygnując z lansowania tego, co „nie w jego guście”. Musi jednak wtedy mieć świadomość, że odrzuca coś, czego inni nie odrzucają. Jest to jakaś odmiana autorytaryzmu. Dopuszczalna, lecz dyskusyjna.
Co by było, gdyby Mich trafił na drugiego, trzeciego, a – nie daj Bóg – kolejnego wydawcę, którzy także by marudzili? Może by się załamał, wiersze podarł i dał sobie spokój? Strata byłaby ogromna, bo ten tomik – powtarzam – jest znakomity. Na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie.
Ładny – przyznajcie! – obrazek z katuszy autorskich. Chyba nierzadko spotykany. Ale trzeba być upartym, wytrwałym, obstającym przy swoim i wchodzącym pod górę kolejny raz – aż do skutku. Tu jednak zastrzegam się, że mamy wielu bardzo przeciętnych autorów, których do wytrwałości bym nie zachęcał.