Wulgaryzmy
Wpis dodano: 23 czerwca 2016
Co powie facet, który wybija gwóźdź w ścianę i nagle walnie się młotkiem w palec? Wszyscy wiemy: na ogół wrzaśnie o, kurwa!
I teraz zastanawiam się, czy nie mogłem jakoś łagodniej i bardziej elegancko to opisać. Kulturalnie. Otóż nie mogłem, ponieważ bulwersuje mnie puryzm językowy, świętoszkowatość i salonowość dżentelmeńska.
Język artykułuje się na wielu piętrach, więc ma on swoje osobne „poziomy” oraz nisze. Inny jest język dyplomacji, inny jest język salonu, inny jest język publiczny, a inny potoczny. Otóż twierdzę, że w języku potocznym, a już na pewno ściśle prywatnym przekleństwa i wulgaryzmy są czymś naturalnym. Są solą i pieprzem języka „przyziemnego”. Są swoistym wyrazem ekspresji i emocji. Oczywiście znamy kolegów, którzy z tym przesadzają, którzy „kurwy” używają zamiast przecinka. No, to jest nie tyle nadekspresja, co raczej „zboczenie lingwistyczne”.
Dżentelmeni klną jak szewcy, ale tylko w okolicznościach pozwalających na taki luzik. Bo wszystko, jak wiadomo, musi zależeć od okoliczności, sytuacji, kontekstu i składu koleżeństwa. Profan językowy po prostu powinien wiedzieć, kiedy może być profanem. I dlatego inteligent posługuje się wieloma językami – od salonowego po uliczny – ponieważ on wie, co, gdzie, kiedy i z kim można, a co nie przystoi.
Ja uwielbiam swoje koleżanki, które klną. To jest pewna demonstracja przeciw „byciu damą”. Bo dama nie klnie – i nic na tym nie zyskuje. A żywa tkanka języka nie znosi posługiwania się tylko „ą”, „ę”, lecz żywą mową.
No, mógłby tak długo ciągnąć tego typu wywody, ale chyba Ameryki nie odkrywam. Ten wpis ma tylko co nieco zdenerwować ortodoksyjnych purystów. A przecież język żywy, język przyziemny, język swobodny jest głównym paliwem, solą i pieprzem naszej ekspresji. I jeszcze jeden paradoks: ortodoks bardzo dbający o czystość języka też potrafi cudownie kląć. Mam kilku kolegów-językoznawców, którzy nie żałują sobie. Bo oni nie są moralistami języka, tylko znawcami.
Nadużywając przekleństw, można być zwykłym chamem. Dlatego trzeba posługiwać się nimi tak, by nadal uchodzić za inteligenta i dżentelmena. Czy to jest możliwe? Ależ tak – wystarczy być inteligentem i dżentelmenem.
A w literaturze? No!, tu znajdziemy dopiero skarbnicę języka niesalonowego. Ale na przykład przypominam sobie to zdanie z Pięknych dwudziestoletnich Hłaski… Duże miasto, wieczór… Pod latarnią stoi „dama lekkich obyczajów” i nagle mija ją zagubiony przechodzień. A ona klepie się w tyłek i zachęca go: No co? Będziemy dzisiaj katować to dupsko? No, sami przyznajcie, ile w tym wdzięku i kunsztu!
Wystarczy! To temat-rzeka. Nikogo z was nie agituję do podzielenia mojego zdania, ale stawiam problem. Chyba oczywisty dla każdego, aczkolwiek rzadko poruszany. Bo my przecież jesteśmy naród z kindersztubą, a nie jakieś tam menele…