Wydawca czy usługodawca?
Wpis dodano: 4 sierpnia 2014
Wyżywałem się tu niedawno na portalach literackich… Że są śmietnikami tego, co kto przyśle, że administratorzy nie prowadzą selekcji tekstów, że nie przykładają ręki do ich redakcji itd. Do autorów mam zdecydowanie mniej pretensji – oni mają różne wykształcenie, doświadczenie, wprawę. Oni często są nuworyszami i dopiero uczą się pisać. Ale ktoś, kto portal założył i nim zarządza powinien trudy redakcji wziąć na siebie. Może też nie umie? No to niech stworzy zespół kolegów-redaktorów, którzy umieją.
Ale tym razem chcę o czymś innym… O wydawcach! Dzisiaj wydawnictwo książkowe założyć może każdy, kto z grubsza wie, jak przygotować maszynopis, by nadawał się do poligraficznego przetworzenia w książkę. Kłopot niewielki, embargo żadne, ISBN dostaje się „z automatu” – więc namnożyło się tych wydawców co niemiara. A to dlatego, że mają rynek. Chociaż to ostatnie już nie jest takie pewne… Mają rynek potrzeb autorskich, lecz nie rynek zbytu. Wydają więc książkę na prośbę autora i jemu przekazują cały nakład.
Czy tu dokonuje się jakiś proces redakcyjny? Znikomy, na ogół znikomy. Czy tu odbywa się jakaś selekcja? Ależ nie, bo niby dlaczego taki wydawca ma rezygnować z klienta?
Tego typu oficynki są zazwyczaj prowadzone rodzinnie lub jednoosobowo i chcą mieć dużo „klientów”, bo z tego żyją. Jaki interes wydawca miałby, by powiedzieć poecie: „Ja Panu tego nie wydam, bo to są słabe wiersze”? Te tomiki są w istocie rzeczy wydawane sumptem autorów, wydawca jest tu tylko wykonawcą zlecenia. Zlecenia, na którym mu zależy, bo z tego – powtarzam – żyje. Wydawca jest usługodawcą – i reszta go nie obchodzi.
Może zbyt łatwo generalizuję, bowiem znam także wydawców solidnych, którzy nie wydadzą byle czego, byle tylko zarobić. Ale większość jednak o ten zarobek dba przede wszystkim.
Młody poeto, wiem jak bardzo chcesz wydać tomik i nie dziwię ci się. Ale, uwierz mi, nie ma sensu wydawać badziewia. Szukaj takich oficyn, które nad książką popracują z tobą, którym zależy na tym, by nie tylko rzucić ci owoc usługi na stół, ale żeby cię wylansować, odkryć, pokazać światu. Taki wydawca jest zainteresowany autorytetem swojej firmy. Chce budować markę!
A więc z tymi wydawcami jest tak, jak z koniakiem i bimbrem. Nie chodź, poeto, do tych, którzy pędzą bimber. Owszem, chwilkę sławy będziesz miał – pochwalą cię znajomi, koledzy, narzeczona, rodzina będzie z ciebie dumna, ale szybko przekonasz się, jaki ten smak sukcesu był pozorny i ulotny. Będziesz urbi et orbi ogłaszał w Internecie, że masz już pierwszą czy trzecią książkę, na forach znajomi cię komplementują, ale na drugi dzień zobaczysz, że krytycy recenzują inne tomiki, nie twój, że poza wąskim gronem wzajemnej adoracji cisza jak makiem zasiał.
Kilka dekad temu w Wydawnictwie „Iskry” redaktorem od poezji był Pan Adam Leszczyński. Poszedłem do niego z maszynopisem. Za jakiś czas zadzwonił i poprosił mnie na spotkanie. Na blacie kawiarnianego stolika leżał mój maszynopis niebosko pokreślony. Pan Adam zauważył, że wpadam w panikę i powiedział mniej więcej coś takiego: „Spokojnie, Panie Leszku, popracujemy nad tym, bo chyba warto”. I tak chodziłem na te rekolekcje do „Iskier” kilka razy. Ten właśnie tomik był moją debiutancką książką, ale ukazał się w innej oficynie – tylko dlatego, że miała krótszy termin. A Panu Adamowi po dzień dzisiejszy jestem wdzięczny, że tak mnie przeciągnął i wygładził. Dzisiaj wyglądałoby to inaczej, bylebym miał te dwa tauzeny złotych na wydanie. Hop-siup i sprawa załatwiona. Bogu dziękuję, że jestem od ciebie starszy, młody poeto, i że moje ambicje wydawnicze za starych czasów nie mogły być tak łatwo zaspakajane, jak obecnie twoje.