Żyj cicho!
Wpis dodano: 31 lipca 2015
Bodaj że w roku 2002 zrobiłem wywiad z Andrzejem Lenartowskim, z którym studiowałem wcześniej na jednym roku warszawskiej polonistyki. Byliśmy bardzo bliskimi kumplami. Andrzej po studiach kręcił się parę lat po Warszawie, po czym wrócił do swoich rodzinnych Kielc. Co najmniej w dwóch dekadach – lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – jeszcze pisał, jeszcze odnosił sukcesy (np. jego sztuka Bidul szła w TV), ale w końcu gdzieś mnie i wszystkim, którzy go znali i cenili, przepadł. Domyślam się powodów, lecz zostawmy je na boku. Andrzej był wyjątkowo osobliwym, wyrazistym poetą i zdolnym dramaturgiem; szkoda, że nie wytrzymał ciśnienia czasów i okoliczności.
We wspomnianym wywiadzie na jedno z moich pytań Lenartowski odpowiedział: Za nikogo się nie uważam. Za faceta, który dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności napisał i wydał parę książek i dzięki temu samemu zbiegowi okoliczności nie napisał książek, które powinien był napisać. Za faceta, którego książki nie mają żadnego miejsca na mapie literatury, w gruncie rzeczy znaczą bardzo niewiele, choć gdy pisałem, wydawało mi się, że będą znaczyć. Może również dlatego stąd to wszystko, że zawsze dobiegałem do jakiejś tam iluzorycznej mety spóźniony, kiedy ostatni sędzia zwijał taśmę i myślał już tylko o żonie i dzieciach, i odpoczynku, a nie rejestrowaniu czyjegoś opóźnienia.
Jakiś dramat literacki, dramat rozczarowania i zawodu, drzemie do dzisiaj w tej odpowiedzi. Taki stan rzeczy nazywamy „złamaniem pióra”. W przypadku Lenartowskiego mieliśmy do czynienia z eskapizmem, schowaniem głowy w piasek, usunięciem się w głęboki cień. Stałem na podobnym rozdrożu, co on, ale wybrałem inne wyjście: pisać, pisać, pisać! Choćby bez sukcesu, choćby nawet bez drukowania – ale pisać! I tak przetrwałem chude lata. I teraz one zbyt tłuste nie są, ale obchodzi mnie pisanie, nie sukces. Miejsce na mapie literatury mnie nie interesuje. A poza tym nie mogę wykluczyć, że Andrzej nadal pisze – tyle, że do szuflady. To już byłaby jakaś pociecha, bo najgorsze jest to, o czym głosiło stare powiedzonko Artura Sandauera: szuflady zostały otworzone i okazały się puste.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wszystkich nas jakoś uwodzi sukces i kariera. Oczekujemy potwierdzenia naszej wartości. Jeśli tego nie mamy, popadamy w zwątpienie, nihilizm, malkontenctwo, autodestrukcję. Na nic to wszystko; po co się szarpać – myślimy. Otóż rzeczywiście szarpać się nie wolno. Wystarczy tylko poukładać jakoś te klocki tak, aby nie waliły nam się na łeb.
Moja dewiza jest prosta: najpierw życie, potem reszta. Głód sukcesu jest zaborczy. Piszmy, aby artykułować siebie, ale nie stawiajmy warunku, że muszą to zauważyć tłumy. Trzymajmy na wodzy ambicje – one robią nam w głowie sporo tumultu. Nauczmy się żyć cicho, na skraju. Doceniając tę urodę życia, która sytuuje nas w codzienności. Codzienność dobrze poukładana może być piękna i ciekawa. Nasza szarość w tłumie – tak samo. Tęsknota za byciem zauważonym to pierwszy stopień alienacji i groźnego nienasycenia. Bywałem ja od Boga nagrodzony rzeczą mniej wielką, spadłym listkiem do szyby przyklejonym, deszczu kropelką… – pisał Norwid.
Ha!, wiem, że takie mądrości są co nieco naiwne i nierealne. Może zresztą przesadziłem z tym wołaniem o skromność i cichość. Ale coś bardzo pięknego dostrzegam bardziej u wycofujących się niż ekspansywnych. I jeszcze jedno: to, co tu piszę nie jest moralizowaniem. Raczej receptą na życie twórcze, acz ciche. Bo życie „głośne” zawsze jest prędzej czy później agresywne i roszczeniowe.